Wredny belfer potrafi namieszać w poukładanym życiu równie poukładanego człowieka podobnie mocno jak prawdziwa tragedia w rodzinie. Mówi się, że nie ma złych nauczycieli, tylko są niewychowani uczniowie – niegrzeczni, niekulturalni, pyskujący, itd. A ja wiem, że są. I to nie mówię dlatego, że sama takich posiadam.
Zarówno w podstawówce, jak i w gimnazjum czy liceum trafiłam w większości na nauczycieli życzliwych, którzy z reguły lubili klasę, w której akurat byłam. I to dużo pomagało. Jedna z moich (wrednych) nauczycielek powiedziała kiedyś, że nauczyciel siłą rzeczy nie umie być sprawiedliwy, dlatego ona nie pyta (nigdy!), tylko robi kartkówki. Bo wtedy może oceniać wszystkich mniej więcej jednakowo według jednego przyjętego na początku schematu.
Przy odpowiedzi jest to niemożliwe. I zgadzam się z tym. Oczywiście, uważam, że uczniowie bardzo często dodają sobie pewne fakty, twierdzą, że nauczyciel ich nie lubi, że się na nich wyżywa, bo po prostu nie chce im się uczyć. Lecz zdarza się również tak, że rzeczywiście nauczyciel potrafi być wredny. I to ostro. Sama widziałam parę takich przypadków. I wtedy „nie ma zmiłuj” – belfrowi nic nie udowodnisz, nic nie możesz mu zrobić, z nim nie wygrasz. Teoretycznie właśnie po to jest pedagog szkolny.
Dobra. Ale zależy jeszcze, kto obejmuje te „zaszczytne” stanowisko. Bo jeśli jest to osoba z charyzmą, potrafiąca przemawiać do ludzkiego umysłu, to rzeczywiście – można się do niej zwrócić. W ten sposób właśnie ulepszyliśmy nasze kontakty z wychowawcą z liceum. Obecnie dogadujemy się bardzo dobrze, a panią pedagog uznajemy wszyscy, włącznie z nauczycielem jako naszego „klasowego wybawcę”. A trzeba przyznać sobie szczerze, że baliśmy się potwornie reakcji naszego wychowawcy.
Teoretycznie po to, żeby sprawdzić, jakie nauczyciel ma metody nauczania, są wizytacje dyrektorskie. Tak, tylko, że to nazwałabym największą „ściemą stulecia”. Ile to razy miałam tego typu wizytacje w swojej klasie, tyle razy nie mogłam wytrzymać ze śmiechu, patrząc, jacy moi nauczyciele są w tym momencie żałośni i sztuczni, jak bardzo się podlizują, i jak bardzo na siłę próbują być przed nami „cool” i „spoko”. I jak bardzo się w ten sposób ośmieszają. Bo inaczej tego nie można zbytnio określić.
Często więc należy podjąć walkę z nauczycielem samemu. A jest to możliwe. Mam wielu kolegów, którzy początkowo byli na tzw. „czarnej liście” danego belfra. Kiedy jednak opuszczali szkołę, stawali się jego ulubieńcami. Prawda jest jedna – nie można wszystkich nauczycieli traktować jednakowo, jeśli chce się robić dobre wrażenie. Jedni wolą uczniów ułożonych, maksymalnie wyciszonych, zakochanych w przedmiocie, jaki wykładają, a inni wręcz odwrotnie – chcą tych aktywnych, żywiołowych, mających zawsze coś do powiedzenia, czasem wręcz lubią wdać się w „zdrową” polemikę, albo nawet, gdy ktoś wytknie im jakieś błędy. Ale każdy jest inny. Dlatego z początku lepiej jest się po prostu nie wychylać i obserwować.
Nic więcej. Później przejść do „kontrataku”. I pokazać swoje najmocniejsze, najlepsze strony. A jeśli dodatkowo szczerze okażesz zainteresowanie ich przedmiotem, to już w ogóle będziesz „gość”. Tylko trzeba pamiętać o „niepodlizywaniu” się, bo efekty tego mogą być opłakane. Nie lubią tego ani reszta klasy, ani nawet sami wykładowcy. Ale nie czarujmy się – jeśli nie będziesz się chociaż w minimalnym stopniu przykładać do nauki, nie masz prawa narzekać, że nauczyciel się na ciebie uwziął, i dlatego „sypie ci laczkami”.
Opracowanie: Marta Akuszewska